Wszystko zaczęło się od jednego pytania, które nieśmiało zapukało do mojej duszy: „Czy życie może być czymś więcej niż codzienna wędrówka?” Młody, ciekawy świata i spragniony przygód, postanowiłem wyruszyć w drogę, która nie miała jasno wyznaczonego celu. Był rok 1976, a ja z plecakiem na ramionach ruszyłem autostopem przez Polskę, szukając czegoś, czego nie potrafiłem jeszcze nazwać.
Droga zawiodła mnie w Bieszczady, w miejsce, które wydawało się istnieć poza czasem. Na Przysłupie Caryńskim, pośród zielonych wzgórz i szemrzących strumieni, spotkałem Zdzisława. Był to człowiek, którego oczy kryły tysiące historii, a ręce miały w sobie mądrość wieków. Był emerytowanym nauczycielem Uniwersytetu Warszawskiego, który wybrał życie w samotnym domku nad strumykiem zamiast zgiełku miasta. „Tutaj,” powiedział, „każdy dzień to dzieło sztuki.”
Zdzisław rzeźbił w drewnie. Jego pracownia była skromna, ale pełna magii. W kątach leżały klocki lipowego drewna, a pośród nich kryły się nieopowiedziane historie. Z jego rąk wychodziły postacie, które zdawały się żyć własnym życiem: anioły o rozpostartych skrzydłach, starcy z mędrością w oczach, sceny z codzienności, które nabierały mistycznego wymiaru. Obserwowałem jego pracę, a w moim sercu rodziła się fascynacja.
„Każde drewno ma w sobie ukrytą duszę,” powiedział mi pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy przy ognisku. „Twoim zadaniem jest ją odkryć. Nie chodzi o to, żeby rzeźbić dla samej sztuki, ale żeby nadać kształt temu, co już istnieje. Każdy kawałek drewna chce ci coś powiedzieć.”
Zainspirowany jego słowami, sięgnąłem po swój pierwszy klocek lipowego drewna. Nie miałem żadnego planu ani wyrafinowanych umiejętności, ale czułem, że muszę spróbować. Nóż poruszał się ostrożnie, a z drewna zaczęła wyłaniać się prostota. Była to głowa i moje pierwsze dzieło było dalekie od doskonałości, a Zdzisław chwaląc dzieło zachęcał mnie do rozwijania pasji.
Od tamtego dnia drewno stało się moim towarzyszem, a rzeźba — środkiem wyrazu. Każda praca była rozmową, spotkaniem z samym sobą i tajemnicą ukrytą w drewnie. W tej podróży zrozumiałem, że życie jest jak lipowy klocek — możemy nadawać mu kształty, ale jednocześnie musimy wsłuchiwać się w to, co próbuje nam powiedzieć.
Dzisiaj, po latach, wciąż siadam przy warsztacie z taką samą pokorą i ciekawością. Każdy kawałek drewna przypomina mi, że sztuka — jak i życie — to niekończąca się podróż. Może wasze historie też zaczynają się od małych kroków, od spotkania, które zmienia wszystko.